Dziś nieco inaczej.
I kiedy po ciężkim dniu, lewitująca ze zmęczenia, z całą gamą nerwów w sercu i zmartwień w głowie, kładę się do łóżka, a on ze swoim stoickim spokojem czeka na mnie szykując miejsce na piersiach, wiem, że za chwilę odnajdę odrobinę ukojenia. Kładę się opierając głowę o jego klatkę, wtulam się na dziesięć poprawek, co za każdym razem irytuje go tak samo, nigdy nie mniej. I szukam najlepszego miejsca pod sceną.
Zaczyna się koncert, mój przedsenny koncert. Słyszę uderzenia. Mocne, zdecydowane, rytmiczne, bez zająknięcia. Wybijane tak, jak gdyby każde bum było dokładnie przemyślane. Zaprogramowane tak, by swoją melodią komunikować mi, że autor tego hard rocka jest gladiatorem na miarę XXI wieku, największym alfa spośród alf, że jest niezatapialny niczym Arka i że powinnam czuć się bezpieczna. Ta melodia niesie mi ukojenie, spokój . Wszystkie moje supełki w głowie zaczynają mozolnie się rozwiązywać, moje serce zwalnia, wycisza się, napięte mięśnie spuszczają z tonu i ciało zaczyna się rozluźniać. Do głowy wtedy przychodzi mi tylko jedna myśl- że kiedy Bóg tworzył świat, ułożył tą melodię specjalnie dla mnie. Moje na wieki bum bum. I oszukuję się, że ta melodia nigdy się nie skończy, bo wiem, że kiedy przestanie dla mnie grać, to skończy się mój świat. Skończę się cała ja.
Czasem zdarza mi się wpaść w panikę. Względnie rzadko, raz w tygodniu, raz dziennie, ewentualnie co kilka godzin. I nie mam tu na myśli strachu przed burzą, albo wiatrem. Mam na myśli panikę przed nieprzewidywalnym. Kiedy siedzę w domu z kolacją, mija kolejna godzina za godziną , wiem, że wraca z długiej podróży, a rozładował mu się telefon. Nie, żeby robił to notorycznie. W końcu nie po to ma dwie ładowarki samochodowe i dwa telefony, żeby być uchwytnym. Mój wieczny telefonowi buntownik.
Wracając. No wiec gdy wiem, że wraca z daleka, a jego życie leży w obcych mi rękach, które znam z opowieści o prowadzeniu palcem, jedzeniu fistaszków i wbijaniu biegów łokciem jednocześnie, to nie ma mocnych. Wpadam w panikę. Panikę paraliżującą, nie raz doprowadzającą do łez. Żebym to już raz chciała obdzwaniać wszystkie w tej zasranej Polsce szpitale? Moja głowa tworzy seriale, rodem z kryminalnych zagadek Miami. Wyobrażam sobie głośne koguty, migające czerwono- niebieskie światła. Kulę się w sobie i za każdym razem po trochu umieram. Kiedy myślę, że mógłby odejść w nieznane, to więcej nie widzę już nic. Moje oczy już nigdy nie zauważyłyby wschodzącego słońca, uszów nie oplotło by śpiewanie ptaków, a usta nie rozróżniły by już żadnego smaku.
Umarłabym cała ja.
11 maja, 2019 @ 6:01 am
Pięknie napisane, wzruszyłam się – i podobne odczucia mam wtedy, kiedy i mój M. wyjeżdża w delegacje.
11 maja, 2019 @ 9:32 am
Nie ma co zamartwiać się na zapas. Mój partner jest zawodowym kierowcą, wiele „przygód” w pracy już miał typu niedziałające hamulce, gdy zjeżdżał z dość sporej górki. Teść górnik i też możnaby codziennie zastanawiać się, czy nie będzie lawiny.
13 maja, 2019 @ 6:33 am
WOw niesamowicie napisane… strach o drugą, tak bliską nam osobę … chyba każdy z nas to rozumie…
13 maja, 2019 @ 6:35 am
Strach o bliskich… jak bardzo to rozumiem. Pięknie napisane.
14 maja, 2019 @ 5:08 am
Myślę że tak będę drźało moich synów. Nie wyobrażam sobie mieć męża daleko. Pewnie są różne wybory w życiu.
5 października, 2019 @ 11:56 am
Mam podobnie. Kiedy nie wraca, a nie odbiera, kiedy autobus nie dowiezie dzieci na umówioną godzinę, wreszcie – kiedy dzwonię do mamy, a ona kilka razy pod rząd nie odbiera…
5 października, 2019 @ 12:34 pm
aż mnie dreszcze przeszły, bardzo wzruszające, czesto i ja mam to uczucie
5 października, 2019 @ 1:30 pm
Ja niestety nadmiernie się przejmuję i zamartwiam.
7 października, 2019 @ 4:38 am
Bardzo poruszający tekst. Skłania do refleksji.