Jak zgubiłam 24 lata w systemie edukacji
Cześć! Mam na imię Natalia, jestem Doulą, pedagogiem, terapeutą ręki i od dwudziestu czterech lat tkwię w bezsensownym systemie edukacji.
DWADZIEŚCIA CZTERY LATA mojego życia czyli w bardzo optymistycznej wersji zakładającej długowieczność ok. 25% całego mojego życia. Choć oczywiście nie wliczam w to wszystko kursów, szkoleń, seminariów na które uczęszczałam i których jeszcze na pewno w moim życiu pojawi się sporo. Nie należę też do pokolenia, które doświadczyło żłobka lub wczesnego przedszkola!
Dwadzieścia cztery lata zmarnowanego czasu.
Zacznę od przedszkola. Moim marzeniem jest stworzenie bliskościowego przedszkola dostępnego dla wszystkich. Nie tylko dla dzieci rodziców z pensjami znacznie przewyższającymi nasze wyobrażenia, ale dla każdego Kowalskiego i Krawczyka, który nawet nie do końca będzie wiedział o co w tym wszystkim chodzi, ale pośle dziecko do najbliższego przedszkola bez namysłu, a to dziecko znajdzie tam zrozumienie, szacunek, bliskość, swobodę i przestrzeń do odkrywania świata. Ja w przedszkolu na szczęście byłam krótko, ale jedyne co z niego pamiętam to zmuszanie do jedzenia obrzydliwych kotletów mielonych, zakazywanie mi bawienia się samochodami, strach przed otworzeniem oczu w trakcie leżakowania, ogromny stres przed wystąpieniami w teatrzykach i Panią X, na której wspomnienie do dziś mam dreszcze. Pamiętam też tą drugą, Panią Y- ciepłą, kochaną, wspierającą, ale nie miało to żadnego znaczenia, bo póki była Pani X, przedszkole było karą.
W podstawówce nie trafiłam najgorzej, bo pierwsze trzy lata były świetne, później to już raczej wyjątki. Poszczególne wybitne jednostki od kilku przedmiotów. Wspominam je ciepło i dobrze, ale co z tego? Często te ciepłe i kochane osoby nie miały albo daru, albo pomysłu jak uczyć, więc były wspaniałą odskocznią i ukojeniem dla głowy, ale z ich przedmiotów nie wyniosłam zbyt wiele. A szkoda, bo w takich relacjach wyniosłabym z nich bardzo dużo!
Większość mojej edukacji w wieku nastoletnim to suche wykładanie materiału bez pola do zadawania pytań, bez stawiania problemów, bez jakiejkolwiek próby zaangażowania człowieka w zdobycie wiedzy. Do tego był to czas zabijania w młodych ludziach kreatywności, prób wyrażania siebie, różnorodności. Szkołę wspominam jako fabrykę identycznych, posłusznych jednostek, które miały wyglądać tak samo, czuć tak samo, uczyć się tak samo, wypowiadać się tak samo i ogólnie, życiowo- zostać nikim. Ewentualnie dla najwybitniejszych przypadków można by pokusić się o posadę docenianego korpo-szczura. Świetlana przyszłość stoi otworem 🙂 Oczywiście mocno ironizuję, ale z perspektywy dorosłego człowieka naprawdę widzę jak wspaniale sobie poradziłam POMIMO szkoły. Może dlatego, że więcej do niej nie chodziłam niż chodziłam. Od zawsze była dla mnie stratą czasu, bo tego co było potrzebne na zaliczenie i tak trzeba było się nauczyć w domu. Z lekcji nie wynosiłam zbyt wiele poza krytyką, frustracją, znużeniem i bólem głowy. Jako 14, 15, 16 czy 17 latka doskonale wiedziałam, że szkoła jest dla mnie stratą czasu, a ja nienawidzę tracić czasu. Fajnie było czasami wpaść i zobaczyć się z kolegami i koleżankami, ale bez przesady…. 8h siedzieć w ławce i robić NIC? W 8h można przeczytać jakąś ciekawą książkę z której da dowiedzieć się o wiele więcej niż podczas tych ośmiu godzin w klasie.
W liceum było ciut lepiej, bo już po prostu nabrałam do tego tak dużego dystansu, że potrafiłam ocenić co zrobić, żeby prześlizgnąć się z klasy do klasy nie biorąc przy tym do serca przesłania jakie niosła szkoła : możesz być kimś, tylko ZAKUJ, ZDAJ, ZAPOMNIJ. Światowe uniwersytety czekają na Ciebie, ale tylko wkuwając bezsensowne rzeczy przez minimum 12 godzin dziennie możesz się tam dostać. Jesteś tu właśnie po to, by uczyć się tych bezsensownych i nikomu nie potrzebnych teorii.
Potem zmieniłam liceum na zwykłe, średnie Warszawskie LO. Jakie było moje zdziwienie kiedy okazało się, że traktują tam młodzież jak LUDZI!!!!! Nie było to liceum marzeń, ale zdecydowanie było ludzkie. Można było porozmawiać z Panią dyrektor, prawie każdym nauczycielem, ustalić sobie swoje priorytety, wyznaczyć jakieś cele i olać te rzeczy, które były dla Ciebie nieistotne. Przysięgam- to był dla mnie szok. Szok, że jakiś nauczyciel traktuje ucznia poważnie. I przede wszystkim jako jednostkę, która umie sama o sobie decydować. Tam oczywiste było, że wiedza przychodzi wtedy kiedy chcesz ją posiąść, a nie kiedy musisz 🙂
No, a potem poszłam na studia… 🙂
Studia inżynierskie. Chemia, Biochemia, Genetyka, Metody Hodowlane, Mikrobiologia, Statystyka Matematyczna, spoko…. i ….. cała masa innych, do niczego nie potrzebnych nikomu przedmiotów. Choć może one były by przydatne, gdyby poprowadził je ktoś z głową. Ktoś, kto ma pomysł. Lubi to o czym mówi. Gdyby te 4 lata zdobywania wykształcenia wyższego to nie były przewijane slajdy o niczym, a potem pytania na egzaminie wyjęte z czarnej dupy, to może do czegoś by mi się w życiu przydały 🙂 Moje cztery lata jeżdżenia na SGGW to około OSIEMDZIESIAT weekendów poświęconych na to, żeby czytać książki, które mnie interesowały, siedzieć na FB, pić litry kawy lub jeśli prowadzący był wyjątkowo ambitny i nie pozwalał na nic innego, niż sporządzanie bogatych notatek – kreślenia szlaczków w notesie. To wszystko ze świadomością, że muszę nauczyć się do egzaminu wszystkiego sama, od zera.
Osiemdziesiąt weekendów, za które musiałam zapłacić, musiałam się pokazać, musiałam sama nauczyć się z innych źródeł, tudzież zwyczajnie ściągnąć tylko po to, żeby po 4 latach wybronić papier z napisem INŻYNIER. Hmm…? Później miał miejsce jeszcze magister i trzy podyplomówki, nadal jestem w trakcie ich trwania. Czy poszłam na nie z żądzy wiedzy? Nieeee…. Genialne źródła wiedzy leżą na moich półkach w salonie. Poszłam na nie po papier, po formalność, bo w ich programie nie ma ani jednej rzeczy, której nie wiem ( no, może oprócz wymaganych do wkucia na pamięć definicji).
Ze wszystkich tych uczelnianych przygód sens miał tylko jeden kierunek, który BTW jest już prawie bezużyteczny, bo przepisy zmieniają się błyskawicznie – ROCZNE studia podyplomowe, pełne pytań, pracy wspólnej, projektowej, zaangażowania, wzbudzania ciekawości, czerpania wiedzy OD PRAKTYKÓW !
ROK z DWUDZIESTU CZTERECH LAT mojej edukacji był dla mnie wartościowy.
Na pewno coś z tej szkoły mi się w życiu przydało, choć jeśli myślę o jakiejkolwiek poważnej wiedzy, to wyniosłam ją z książek na własne życzenie.
Najsmutniejsze w tym wszystkim jest też to, że nikt nigdy nie próbował nauczyć mnie JAK SIĘ UCZYĆ.
O ciąży i układzie rozrodczym dowiedziałam się niemal wszystkiego w kilka miesięcy. Pracując z kobietami w ciąży zobaczyłam jak bardzo kobiety nie mają pojęcia o swojej fizjologii, o swojej budowie, o procesach jakie zachodzą w organizmie. Ba! nawet o tym jak dochodzi do zapłodnienia, czym jest owulacja, co to pochwa, gdzie jest szyjka macicy, albo, że po porodzie jest połóg i jak on wygląda. Za to po wielu latach biologii potrafią odróżnić Cumulusa od Stratusa.
Mapy świata, ciekawostek o różnych kulturach i zwyczajach dowiedziałam się podróżując i planując wyjazdy, oglądając profile podróżnicze w SM i czytając blogi. Z wykuwanej na pamięć mapki świata z nazwami rzek, gór i miast nie pamiętam NIC oprócz uczucia beznadziejności w trakcie zakuwania.
W rok nauczyłam się więcej hiszpańskiego z Duolingo niż przez dwadzieścia cztery lata obowiązkowego angielskiego.
Matematyki porządnie nauczyłam się jak po raz pierwszy założyłam firmę, a kolejną dobrą jej szkołą było pojawienie się dzieci i korepetycje z optymalizacji kosztów od mojego męża.
Fascynację sportem też pokazał mi mój mąż, bo w szkole mimo, że co chwile startowałam w zawodach sportowych ( i to z powodzeniem) kilka razy usłyszałam od nauczyciela, że jazda konna to nie sport ( a dla mnie wtedy to było całe życie). Z roku na rok traciłam chęć wypruwania sobie żył w barwach szkoły po nic i tak doszłam do momentu, kiedy w liceum byłam całkowicie zwolniona z WF-u ( a jednocześnie naprawdę aktywna fizycznie poza szkołą).
Stron www, sklepów internetowych, kursów online, reklam i mnóstwa innych przydatnych rzeczy nauczyłam się z filmików na YOUTUBIE. Z informatyki pamiętam klepanie prezentacji w PP. Najlepsze jest w tym to, że znam masę ludzi, którzy do dzisiaj tego nie potrafią dobrze zrobić.
Zamiast wkuwania na pamięć dat, chciałabym żeby ktoś nauczył nas wyciągać wnioski z historii na przyszłość. Dostrzegać niebezpieczeństwa, zapobiegać.
Wreszcie: weekendowy kurs online zapewnił mi wyższe zarobki niż wszystkie lata nauki razem wzięte.
Mogę tak pisać jeszcze długo i wymieniać czego nie nauczyła mnie szkoła. Myślę jednak, że łatwiej i szybciej będzie napisać czego mnie nauczyła.
Szkoła nauczyła mnie:
- Kłamać
- Unikać
- Uczyć się na trzy Z (Zakuć, Zdać, Zapomnieć)
- Kombinować
- Że wszystko w życiu muszę sama
- Udawać, że jestem jak inni by uniknąć kłopotu
- Być grzeczną i posłuszną
- Nie wyrażać własnego zdania
- Nie zadawać pytań
I mogłabym pisać o tym jeszcze bardzo długo, mogłabym nawet napisać o tym książkę, ale tak się złożyło, że Mikołaj Marcela już napisał książkę. Książkę absolutnie zajebistą. „Jak nie spiepszyć życia swojemu dziecku. Wszystko, co możesz zrobić, żeby edukacja miała sens” to kolejna książka, która zrzuca z mojego serca kamień. To już któraś książka, którą nazywam „uwalniającą” i być może wydaje wam się, że nadużywam tego słowa, ale nie znam innego, które mogłoby opisać uczucie, kiedy masz pewne przemyślenia, zupełnie odmiennie od otaczającej Cię społeczności, te przemyślenia i wartości są dla Ciebie bardzo ważne, ale dla innych zupełnie niezrozumiałe, więc czujesz się trochę jak wariat, trochę jak dziwak, a potem ktoś po porostu piszę o tym książkę 🙂
Tą pozycję powinien przeczytać absolutnie każdy: rodzic, nauczyciel, przyszły rodzic, dziadek, babcia, wójek Kazio i każdy, kto ma realny wpływ na życie dzieciaków. Najbardziej jednak marzy mi się, żeby trafiła do nauczycieli i przyszłych nauczycieli. Bo jeśli my nie zaczniemy zmian to nic się nie zmieni.
Dla rodziców maluchów polecam również „Jak zapewnić dziecku najlepszy start”, której Mikołaj jest współautorem, a która idealnie mówi dokładnie to, co mam w sercu myśląc o przedszkolu. Trafiłam na nią dokładnie w momencie, kiedy prawie uwierzyłam, że przesadzam odrzucając wszystkie dostępne przedszkola dla mojego dziecka. Dzięki niej wiem, że nie przesadzam ani trochę.
Przeczytajcie obie, one są po prostu GENIALNE.
Ja zabieram się już za kolejną i już wiem, że będzie równie trafiona! Mowa tu o „Selekcje. Jak szkoła niszczy ludzi, społeczeństwa i świat”.
I nie zrozumcie mnie źle- ja nie uważam, że absolutnie NIC nie wyniosłam z tych lat spędzonych w szkole! Ale kiedy pomyślę o tym, co mogłabym wynieść, gdyby na szkołę był jakiś pomysł, to chce mi się płakać! Płakać i działać… 🙂
Miłej lektury!
25 sierpnia, 2021 @ 4:26 am
Mam zupełnie inne odczucia. Każdy rok edukacji nauczył mnie czegoś nowego i wartościowego. Może lepiej trafiłam…