Moc pożegnań
O tym jak wyszłam z domu i nie wróciłam.
Ten dom zawsze będzie wyciskał mi łzy z oczu. Jego historia od samego początku jest niezwykła, niepoprawna i szalona.
Zacznijmy od tego jak się tam wprowadziliśmy…
Szukaliśmy nieruchomości do wynajęcia pod nasz pomysł na psi biznes. Łatwo nie było, bo oprócz ulokowania tam kilkunastu psów, musiały być warunki do tego, byśmy mogli sami na miejscu zamieszkać. A więc właściwie w grę wchodziły tylko domy jednorodzinne. No i tu oczywiście pojawił się problem, bo większość właścicieli nie chciała słyszeć nawet o jednym psie, a co dopiero o kilkunastu i to nie własnych, a hotelowych. Szukaliśmy domu od kwietnia do września, rozszerzając co jakiś czas obszar dopuszczalny na mapie. W końcu szukaliśmy już nawet po drugiej stronie Warszawy, ale nic, co bylibyśmy w stanie udźwignąć finansowo się nie pojawiało. A jak już się pojawiło, to nie było nawet mowy o psach.
I nagle, we wrześniu trafiłam na ogłoszenie ideał: dom 420m, z dużym podpiwniczeniem, ogrodem 2500m, w naszej pięknej rodzinnej miejscowości i do tego w przyzwoitej cenie ( potem okazało się, że ogrzanie tego domu kosztuje miliony, ale wtedy ogłoszenie wydawało się idealne). Zadzwoniłam bez nadziei, nauczona już doświadczeniem, po prostu nie wierzyłam, że ktokolwiek zgodzi się wynająć nam dom pod tego typu działalność. Pamiętam, że rozmawiałam z właścicielką już totalnie na odwal się, po prostu nie chciałam mieć do siebie pretensji, że nie zadzwoniłam.
-Dzień dobry, czy godzą się Państwo na zwierzęta? Dużo zwierząt?
-W zasadzie tak, a o co dokładnie chodzi?
– O około 15 psów.
-Wszystko jest do rozważenia.
Tyle zapamiętałam, to ostatnie zdanie mnie rozbudziło i zaczęłam rozmawiać już z sensem i zaangażowaniem. Od razu umówiłam się na oglądanie domu. Byłam pierwszą i ostatnią osobą, która spotkała się z właścicielką. Po moim telefonie podobno były telefony z podbiciem ceny- nie dziwię się. Ta nieruchomość była tego naprawdę warta.
Na spotkaniu okazało się, że rodzina, która obecnie wynajmuje dom mieszka tam od 9 lat, ale niestety stracili płynność finansową. Zalegają z opłatami i właściciele postanowili zakończyć współpracę. Sama wizyta więc do przyjemnych nie należała. Obecni lokatorzy byli wrogo nastawieni do „nowych”, nadal w końcu mieszkali w tym domu. Po spotkaniu ustaliłyśmy, że podjadę jeszcze raz z mężem następnego dnia i podejmiemy decyzję. Zaczął się wyścig z czasem, bo wiedziałam, że wystarczy moment, żeby ktoś podbił znacząco cenę i sprzątnął nam ten dom sprzed nosa. Następnego dnia mieliśmy spotkać się już tylko z obecnym najemcą, tzn. miał on nas wpuścić do domu.
Niestety zaczęło się źle, a było jeszcze gorzej. Najpierw mąż zadzwonił, że nie wyjdzie z pracy o czasie, poprosił żebym przełożyła naszą wizytę na trochę później. A kiedy już prawie dojeżdżałam na miejsce zadzwonił, że właściwie też jest już niedaleko, ale musi wrócić do firmy. Kazał mi jechać znowu samej i pomierzyć pomieszczenia w piwnicy pod kątem naszego pomysłu, a on spróbuje jeszcze zdążyć.
Kiedy najemca zobaczył, że mimo przełożenia godziny nadal jestem bez męża….był zły. I to nie na żarty. Uważam, że gościu średnio radził sobie z emocjami. Wiem, że był wściekły, bo nie łatwo opuszcza się dom po 9 latach, ale żadna w tym była moja wina. Mierzyłam co potrzebowałam, a on towarzyszył mi na każdym kroku, pilnował jak złodzieja, więc jedyne, o czym marzyłam to jak najszybciej uciec z tego domu. Ale próbowałam wytrzymać….może jeszcze on dojedzie? Nie udało mi się, byłam tam prawie godzinę, spisałam wszystkie wymiary, obeszłam cały ogród, pożegnałam się i pojechałam do znajomych, u których mieliśmy jeść tego dnia kolację. Trzydzieści minut później dojechał N. Wiedzieliśmy, że musimy podjąć decyzje następnego dnia. Mimo, że wiedziałam, że nie wypada i że to już trochę przegięcie- zadzwoniłam do tego najemcy i grzecznie zapytałam, czy może jeszcze raz, na szybko moglibyśmy wpaść, tym razem już na 100% we dwójkę.
Spodziewałam się, że go zezłoszczę, ale nie aż tak. Słowa, jakich użył i jego ton tak mnie podbuzowały, że pamiętam to dokładnie, pomyślałam wtedy, że wynajmę ten dom choćby tylko po to, żeby zrobić mu na złość.
I choć mój N jest człowiekiem bardzo rozważnym, ostrożnym w kwestii finansowej i odpowiedzialnym powiedział wtedy : DECYDUJ.
Ale jak to? Mam po prostu zdecydować, że od teraz będziemy mieszkać w domu, którego nawet nie widział na oczy, w domu, o którym nic nie wiem. Mam zdecydować, że od teraz będziemy płacić całkiem spore jak dla nas pieniądze? On, rozważny i przezorny, jest w stanie zaufać mi w tej kwestii? Ja nawet nie widziałam gdzie tam jest piec. Może równie dobrze nie ma tam pieca? Nawet nie spojrzałam czy są nowe kaloryfery, ile ich jest, jakie są okna. Jestem tylko kobietą. A on stawia wszystko na jedną kartę i mówi DECYDUJ.
I zdecydowałam. Zadzwoniliśmy następnego dnia, że bierzemy ten dom. Umówiliśmy się na wynajem od 1 października.
30 września widziałam, że jeszcze stała ciężarówka z meblami na podjeździe.
Takim sposobem mój N zobaczył dom w dniu, w którym odbieraliśmy klucze.
Nie sposób opisać wszystkiego, co spotkało nas w tym domu, mieszkaliśmy w nim tylko, lub aż 1,5 roku.
Pierwszy biznes, własna firma, pierwsze kroki w tym zawodzie, pierwsze święta na „swoim”, potem ślub, utrata dziecka, cała kolejna ciąża, a w końcu poród…
Przeżyliśmy tam piękne i trudne chwile. To było 1,5 roku, które totalnie umocniło nasz związek. Płaczę wspominając te dni. Te momenty. Spotkania towarzyskie, remonty, albo zwykłe, nudne wieczory spędzone razem na kanapie. To była nasza oaza.
Niestety po ponad roku podjęliśmy decyzję, że firma nie przynosi zysków, a nawet nie jest w stanie zarobić na swoje utrzymanie. Podliczyliśmy finanse i długi i wiedzieliśmy, że musimy zrezygnować z wynajmu. Niedługo miał urodzić się młody, nie dałabym rady prowadzić firmy z noworodkiem, a o zatrudnieniu pracownika nie było mowy. Ledwo opłacaliśmy rachunki.
Decyzja została podjęta. Wypowiadamy umowę. Do 15 lutego mieliśmy się wyprowadzić.
Chciałam chociaż te pierwsze dni we trójkę po porodzie spędzić jeszcze w tym domu, tym bardziej, że mieliśmy przeprowadzić się na czas oddechu finansowego do mojej mamy. Uznaliśmy więc, że wyprowadzimy się już z młodym na świecie. W końcu miał według lekarzy urodzić się najpóźniej pod koniec stycznia- ciągle mówili mi, że nie donoszę do terminu.
Tak właśnie miało być. Poród jeszcze w styczniu, dwa tygodnie urlopu tacierzyńskiego i cieszenie się sobą w „naszym” domu, a potem przeprowadzka. Wyszło jak zawsze.
Zrobił się luty, a ja nadal nie rodziłam. Ale mimo wszystko, chociaż te kilka dni pobędziemy razem. A jeśli nie urodzę w tym tygodniu to w weekend się przeprowadzimy. Na spokojnie. Tak jak powinno się to robić.
7 lutego odeszły mi wody. O 12:30 pojechaliśmy do szpitala pełni nadziei , że za dwa dni wrócimy szczęśliwi do domu.
Niestety życie pisze własne scenariusze. O wyjściu do domu nie było mowy. Trzymali mnie w szpitalu przez tydzień. W tym czasie mój mąż zamiast siedzieć całymi dniami z nami na oddziale- walczył z przeprowadzką na ostatnią chwilę. Wypisali nas 14 lutego, z żółtaczką i zaleceniem naświetlania. Nie było nawet mowy, żebym chociaż pojechała z młodym zobaczyć dom. Była zima, było zimno, on był osłabiony i miał jak najmniej czasu spędzać poza matą UV. Takim oto sposobem ze szpitala pojechałam prosto do mamy. 7 lutego, kiedy wychodziłam z domu wszystko było na swoim miejscu. Zamknęłam drzwi umeblowanej sypialni, w szafach były moje ubrania, na półkach leżały moje książki. I to ostatnie, co pamiętam. Nigdy już do tego domu nie wróciłam. Zobaczyłam tylko przewiezione kartony, popakowane rzeczy. Zostało tylko wspomnienie zamykania drzwi z walizką porodową w ręku…. Nie miałam szansy się pożegnać.
I ten wpis służy trochę temu, żebym jakoś sobie z tym poradziła. Bo do tej pory nie umiem. Wydaje mi się, że jestem na wakacjach, na urlopie, że za jakiś czas po prostu wrócę do tego domu. Mojego domu. Że nagle znajdę się w tamtym ogrodzie, psy nadal będą w nim biegać, a mój syn będzie stawiał tam pierwsze kroki. Że Krzyknę dzień dobry do sąsiada i usiądę z kawą na tarasie.
Lub, że chociaż po prostu wejdę, dotknę pustych ścian i powiem „do widzenia”.
Do widzenia domu pełen pięknych chwil, pięknych wspomnień. Domu moich przeżyć.
Pożegnania to taka część naszego życia, której nie powinniśmy pomijać. To po prostu nie zdrowe. Wychodzę z założenia, że pożegnać trzeba się zawsze. Bez znaczenia czy chodzi o człowieka, o przedmiot czy o uczucie. Pożegnania mają uzdrowicielską moc. Nie zrozumie tego ten, kto choć raz nie przegapił pożegnania. Ja jeszcze nie wiem jak z tym żyć…
22 lipca, 2019 @ 10:24 am
Oprócz oczywistej refleksji o braku pożegnania i jakiegoś spięcia klamrą pewnego rozdziału w życiu, nasuwa mi się inna. Jacy wy jesteście odważni. Własny biznes, niepewny, wszystko w kontekście planów rodzinnych. Ja jestem strasznym tchórzem, boję się nawet poszukać innej pracy, bo kredyt, bo dziecko, bo coś tam. Taki cykor we mnie siedzi. Podziwiam takich ludzi jak wy, bardzo podziwiam. I zazdroszczę tej odwagi życiowej.
23 lipca, 2019 @ 7:02 pm
Tu nasuwa się pytanie- odważni, czy nieodpowiedzialni:) Codziennie się zastanawiam 🙂