Moja historia porodu domowego.
Nie będę kłamać, że mnie ten wpis nie stresuje. Zastanawiałam się czy go dodawać, czy nie, ale to byłoby absurdalne gdybym tego nie zrobiła. W końcu chcę oswoić porody naturalne, publikuje na tym blogu dobre historie porodowe, a mojej miało by zabraknąć? No nie. Także z odrobiną stresu oddaje dzisiaj w wasze ręce post, ktory od 21 listopada leżał w szkicach… Dobrej lektury.
O tym, że chce urodzić w domu wiedziałam od początku ciąży. Właściwie wiedziałam to już po pierwszym porodzie. Całą historię tego, dlaczego zdecydowałam się na poród domowy możecie przeczytać tutaj.
Kiedy podpisałam umowę z położną mieszkaliśmy w mieszkaniu o powierzchni 39 metrów kwadratowych, nasza trójka i pies. Tam też docelowo miałam rodzić. W międzyczasie były plany na budowę domu, potem na zakup mieszkania w ramach inwestycji… aż w końcu uznaliśmy że po prostu musimy kupić miejsce do życia. Nie za rok, nie za dwa, tylko właśnie teraz. Oboje męczyliśmy się w mieszkaniu. Nie nadajemy się do miasta, wytrzymaliśmy w nim tylko 3 miesiące. Mocno skracając tą historię – znaleźliśmy dom „okazje”. Wszystko załatwiane na wariata. Terminy w umowach pokrywające się z terminem porodu. Nastawiałam się na poród w mieszkaniu, ale gdzieś moja podświadomość prosiła o poród w domu. Bez sąsiadów, bez tego klatkowego ścisku, blisko lasu, natury, u siebie. Czułam tę energię własnego gniazdka. Oczywiście wszyscy na czele z położną odradzali mi przeprowadzkę w tym czasie, ale ja wiedziałam swoje. Latanie, załatwianie, podpisywanie umów kredytowych, spotkania z doradcą i to wszystko to w 9 miesiącu ciąży z dwulatkiem pod pachą.
W końcu udało się. Dostaliśmy klucze 3 dni przed terminem porodu. Szybka akcja i przeprowadzka w 3 dni! Sama nie wierzyłam w to, że się udało . Nikt się nie spodziewał, że na Nelsona jeszcze trochę poczekamy… W końcu według lekarzy miałam rodzić w 37/38 tygodniu 😉
18 listopada o 5:00 obudził mnie ból brzucha, zupełnie taki jak na okres. Po chwili poczułam ulgę, położyłam się spać. Gdy obudziłam się następnym razem, również przez ból, była zaledwie 5:10. Pojawiło się małe podekscytowanie, ale uznałam, że nie będę jeszcze liczyć odstępów, bo ból jest bardzo przystępny i spróbuję się jednak wyspać. Trochę przysypiałam, trochę się budziłam, niby nie liczyłam, ale wiedziałam już, że bóle są regularne. O 7:00 wstał Pupinek, usiedliśmy do śniadania, zaczęliśmy trochę ogarniać mieszkanie, mąż zebrał się do pracy, jakoś udało mi się ten ból rozchodzić. Uznałam, że to pewnie fałszywy alarm, choć nadal regularnie coś tam mnie pobolewało. To był dokładnie 41+5 według USG i 40+5 z ostatniej miesiączki. Spakowałam Pupinka i pojechaliśmy do mojej babci na kawę i ciasto, to ostatnio był nasz częsty rytuał. Dzień szybciej mijał, ja mogłam trochę odpocząć, Pupinek był szczęśliwy z czasu spędzonego z pradziadkami. Około 12:00 czyli w czasie kiedy powinniśmy powoli zbierać się na drzemkę po raz pierwszy poważnie pomyślałam o tym, że chyba Pupinek zostanie u babci . Ból był mocniejszy, nadal co 10 minut, ale czułam że potrzebuje pobyć sama ze sobą, wsłuchać się w siebie, wyciszyć, wypocząć. Babcia podchwyciła temat. Kazała mi jechać do domu. Zaraz po tym pojawiły się wyrzuty sumienia- nie tak to planowałam. Chciałam żeby był z nami tego dnia jak najdłużej. Żeby to było wydarzenie dla całej rodziny. Postanowiłam, że zostawię go na drzemkę, a w tym czasie pojadę wziąć kąpiel i się zrelaksować, a potem wrócę. Podeszłam do niego z pękającym sercem i powiedziałam że mama jedzie teraz do domu i może dzisiaj urodzi siostrzyczkę (nie wiem co mi strzeliło do łba, chyba już podświadomie wiedziałam, że nie wrócę po niego po drzemce). On ku mu mojemu zaskoczeniu uśmiechnął się i powiedział „mama dzidzia cycuś mlecko”, pomachał mi papa i poszedł szczęśliwy się bawić. Zbaraniałam. Ma tylko rok i 9 miesięcy, a właśnie zrozumiał wszystko co powiedziałam i do tego nawet nie protestuje.
Ruszyłam. Zadzwoniłam do położnej i ustaliliśmy, że będziemy zdzwaniać się co 2 godziny, chyba że akcja spektakularnie przyspieszy. Zadzwoniłam do męża żeby powoli domykał sprawy w pracy przed urlopem. A potem resztę drogi ryczałam. Ryczałam jak wariatka że zostawiłam mojego ukochanego synka mamusi w tak ważnym dniu, że to były nasze ostatnie chwile kiedy on był jedynakiem, ostatnie chwile sam na sam i nie tak powinny wyglądać. Zjebałam . Miałam ochotę wrócić po niego i wynagrodzić mu całe zło absolutnie całego świata.
W domu wzięłam kąpiel. W wodzie skurcze trochę mniej bolały i trochę się rozregulowały. Były co 8-14 minut. Puściłam muzykę, odpaliłam kominek z olejkiem lawendowym, próbowałam się zrelaksować. Z jednej strony czułam, że to już, a z drugiej strony przed każdym telefonem sprawozdawczym do położnej miałam w sobie mnóstwo niedowiary. Chyba to widmo poprzedniego porodu tak na mnie działało. Nie do końca wierzyłam że uda się tak jak chciałam. Byłam spakowana i gotowa by w każdej chwili jechać do szpitala. I wyczekiwałam co i rusz jakiegoś sygnału, który ewidentnie każe mi tam jechać. To pewnie nie działało na korzyść postępu porodu. Poza tym zbliżała się godzina korków, wiedziałam że to najgorszy moment żeby położna jechała do nas. Zabrałam się za sprzątanie domu. Nastawiłam zupę porodową, która miała gotować się minimum 4-5h, zrobiłam ciasteczka owsiane, w międzyczasie wysłałam męża po ostatnie zakupy. Jak wrócił to poszliśmy jeszcze na spacer. Pierwszy spacer we dwoje odkąd urodził się Pupinek. Na spacerze skurcze znów trochę się rozregulowały. Już zaczęłam wątpić czy to skończy się w ogóle porodem. I jednocześnie po raz pierwszy poczułam lekką panikę , że skoro to dopiero początek i już tak boli to ja chyba tego nie przeżyje.
Wróciliśmy do domu, rozpaliliśmy w kominku. Ubrałam się w swoją koronkową sukienkę, porozwieszałam po całym domu afirmacje, które przygotowywałam z wypiekami na twarzy ( w trakcie porodu nie spojrzałam na nie ani razu!!!! 😂) puściłam swoją playlistę. Zdzwoniłam się z położną, była już 19:00, skurcze co 7-10minut. Maria powiedziała, że powoli się będzie do mnie zbierała zobaczyć co tam się dzieje. O 20:00 dałam znać fotografce, że położna jedzie, ale jak dla mnie to to potrwa jeszcze wieki i że może dam jej znać po badaniu, bo bez sensu żeby jechała dużo wcześniej. Napisała tylko „pakuje się i jadę!!!!”
Zadzwoniłam do babci- Pupinek zasnął bez żadnego problemu. Zmęczony, szczęśliwy.
I wtedy wyłączyłam już swoje myślenie. Wszystko „załatwiłam”, mogłam odsunąć się w świat porodu. O 21:30 dojechała do nas Maria. Zbadała mnie i to był moment w którym pomyślałam, że naprawdę to wszystko jest nic nie warte i bez sensu. W badaniu niewiele się zmieniło od momentu kiedy badała mnie tydzień temu !!! Szyjka blisko kości ogonowej, mała wysoko, powiedziała „ no jak się uprę to taki mocno naciągany 1cm rozwarcia…”.
Pomyślałam sobie, świetnie. Wszyscy do zawrócenia, niech jadą do domów i się wyśpią, bo przecież bez sensu żebyśmy tu siedzieli wszyscy razem i patrzyli sobie głęboko w oczy. I wtedy poczułam ciepły strumień między nogami. W głowie tysiąc myśli „o Jezu, na pewno są zielone”, „wody poszły i nic się nie będzie działo tak jak ostatnio, za 12 h będą musieli podać mi oksytocynę i antybiotyk” itd. Spojrzałam tępym wzrokiem na Marię i powiedziałam „wody mi poszły”. Ona ze zdziwiona miną na to „no co Ty…”, chwilę później ratowała moje łóżko przed zalaniem, bo mnie jakby sparaliżowało. Zapytałam tylko, nadal w szoku czy są czyste. Były czyste. Spojrzałam na mnie z uśmiechem i powiedziedziała „no, kochana, teraz to już pójdzie”. Na te słowa się ocknęłam.
Widząc moje rozbicie zaproponowała żebym trochę rozkręciła akcje skacząc i bujając się na piłce. I tak jak dostałam tą piłkę to już właściwie do końca jej nie opuściłam. Skakałam, kręciłam ósemki, a skurcze były już coraz mocniejsze i mocniejsze, nie mam pojęcia co ile bo odkąd przyjechała Maria przestałam je liczyć. Liczenie ich mnie strasznie wnerwiało. Kiedy przyjechała Natalia- fotografka to już byłam zupełnie wycofana. Pamiętam, że się witam, że też ma na imię Natalia, jest mi wszystko jedno. Skurcze już są bardzo często. Mąż ledwo zdąża wracać do mnie na każdy kolejny. A przecież musi ogarniać 1000 rzeczy na raz. Zupa , kawa, pies, ręczniki, podkłady. Oddałabym wtedy wszystko za doulę, żeby mógł poprostu usiąść obok i być cały czas na wyciągnięcie ręki.
Gubię się w skurczach. Cała się spinam. Nie potrafię się rozluźnić. Maria przypomina mi jak oddychać, przypomina mi jak się rozluźnić. Walczę ze sobą, ale trochę mi się udaje. Słucha tętna. Jest super. Mamy 5cm, znów wycofuje się w swój świat. Słyszę jak Natalia mówi, że wow, te skurcze to już są tak bardzo często, że dobrze że przyjechała. Ja tylko przy każdym skurczu krzyczę „kotek”. On dobiega, masuje, uciska , podtrzymuje. Co chwilę donosi mi izotonik (woda, cytryna, miód i sól). Nie mam ochoty ani na ciastka, ani na zupę. Ból jest nie do wytrzymania. W poprzednim porodzie dałabym się pochlastać za coś do jedzenia. Teraz było mi niedobrze. Co chwilę mówiłam że będę rzygać. Kątem oka między skurczami patrzę na Marię. Siedziała wyluzowana na kanapie razem z naszym psem i mówiła o zwyczajnych rzeczach, rozmawia z Natalią o domu, zwierzętach, w międzyczasie przypominała mi jak oddychać i jakie dźwięki wydawać. Pamiętam tą scenę doskonale. Zrobiło mi się tak dobrze na sercu. Pomyślałam, że cudownie, że ją mam. Z boku. Czuwającą, ale jednak na kanapie, bez nosa w moim kroku, bez wielkiej oślepiającej lampy. Trzymającą rękę na pulsie, ale jednocześnie niezauważalną. Tak jakby od zawsze była częścią mojego domu. Tak naturalną i spokojną. Kolejny skurcz. Mam mroczki przed oczami. Maria mówi do męża żeby nalewał wody do basenu. Wchodzę jak tylko pojawia się w trochę wody mając nadzieję na ukojenie. Basen stoi przy kominku. Jest mi gorąco. Zrzucam z siebie wszystko. Nie ważne jest, że w moim salonie są dwie w sumie obce kobiety. Jestem u siebie. Swobodnie się przy nich czuję. Dobrze mi nago. Maria słucha tętna , bada mnie. Ja myślę o tym, że podłoga jest twarda i jestem skończoną idiotka że zdecydowałam się na poród w domu. Nie dam rady. Prędzej umrę.
7cm!
Zaczynam wydawać niskie gardłowe dźwięki. Mruczę. Śpiewam aaa i uuu na skurczach i nagle się prężę, obniżam głos. Maria pyta czy czuję parcie. Wszyscy są zdziwieni, od badania nie minęło nawet 5 minut. Przecież to 7cm. Nie umiem tego powstrzymać. Mniej więcej w połowie skurczu zaczynam czuć potrzebę parcia, przerywam swoje śpiewy na ten czas. I tak jeszcze kilka skurczy, później było już coraz intensywniej. Skończyła się ciepła woda. W połowie basenu. Nie wiedziałam, że nie zdążę poczekać na zagrzanie termy. Rodzę do tego co jest. Siedziałam oparta plecami o męża. Było mi już tak źle, ale skurcz za skurczem nie dawały mi się podnieść. Ledwo z jego pomocą obróciłam się przodem do niego, do pozycji na kolana. Profesjonalnie nazwałbym to klęk podparty, ale był to po prostu dziwny wygibas. Starałam się nie przeć. Rozluźnić jak tylko mogłam. Buczałam na skurczu żeby tylko nie wypychać na siłę dziecka. Maria do mnie cały czas mówiła. Już mogłam poczuć główkę. To był moment w którym znowu pomyślałam, że nie ma opcji, nie dam rady. A potem dotarło do mnie, że już nie ma odwrotu. Mała zaczęła powoli się wysuwać i cofać. Była już tak blisko. Przy kolejnym mocniejszym skurczu zadzwonił dzwonek do bramy. To druga położna . Zapomniałam, że ma przyjechać. Nawet nie wiem kiedy Maria po nią zadzwoniła. Rozmawiają przez telefon, że ma wejść. Maria mówi jej, że raz dwa, bo ma główkę na wylocie. Potem już pamiętam tylko ogromny
ból i pieczenie. Każdy kolejny skurcz był silniejszy i nie mogłam powstrzymać parcia. To było takie intensywne. Kiedy urodziłam już główkę myślałam, że pójdzie łatwo. Z synem wystarczył jeden skurcz i cała reszta po prostu wyskoczyła! 😉 A tutaj ogromne zdziwienie. Bo musiałam włożyć trochę wysiłku żeby urodzić resztę. Pamiętam, jak Maria kilka razy powtarza żebym przypadkiem nie uniosła się nad wodę. Było to trudne, bo wody było naprawdę niedużo. Do tego zaczęło schodzić powietrze z górnej oponki basenu (nie oszczędzajcie na basenie!). Jeszcze chwila i mała powoli wypłynęła do przodu. Prosto w moje ręce. Trzymałam ją jeszcze chwilę pod wodą, a później ostrożnie podniosłam i wzięłam w ramiona. (Maria wcześniej mówiła bym nie wyjmowała jej za szybko z wody i mi naprawdę się wydawało, że trzymam ją pod wodą wieczność, a mój mąż uważa, że podniosłam ją nieomal od razu! Swoją drogą obiecał mi opis tego dnia oczami mężczyzny!!!! ).
Była piękna, duża silna i… wściekła. Krzyczała na nas z wielkim zaangażowaniem 😉 Nie wiem co się działo przez te kilka chwil, bo mój cały świat skupił się na niej. Wiem, że przytulił mnie mąż, mogłam w końcu się wygodnie oprzeć i było mi błogo. Zrobiło się chłodno. Przenieśliśmy się na łóżko, położyliśmy wygodnie, dopiero teraz zobaczyłam twarz drugiej położnej- Martyny. I dopiero się z nią przywitalam 🙂 Trochę poczekaliśmy na łożysko, potem na odpępnienie i niestety na szycie. Choć to i tak prawie nic, bo drobne pęknięcie w miejscu blizny po cięciu.
Po wszystkim położne się wycofały do salonu, Natalia uciekła do domu i swoich dzieci, a my zostaliśmy sami, w naszym łóżku z naszą córką
Po dwóch godzinach Maria przyszła zważyć i zmierzyć malutką, wypełniła dokumenty, pomogła nam z karmieniem i o 4:00 pojechała do domu, by o 7:00 pojawić się w pracy.
Mąż zasnął jak kamień, ja nie mogłam spać. Leżałam i patrzyłam się na małą jak wariatka. Skanowałam każdy milimetr jej twarzy. Każdy grymas. Było pięknie, za oknem gęsta mgła przysłaniała wszystko. Zaraz miał budzić się nowy dzień.
Nie mogłam się doczekać kiedy wróci Pupinek. Tak strasznie się stęskniłam. Jednocześnie bałam się jak zareaguje. Czułam się trochę jak przestępca, który bezprawnie pokochał drugą istotę. Zastanawiałam się wiele razy jak ja podzielę swoją miłość między nich. Ale teraz już wiem, że nie podzielę. Ja ją po prostu pomnożyłam…
Później wrócił Pupinek. Zachwycony, szczęśliwy, z iskierkami w oczach.
Ja. Dom. Rodzina. Trzy słowa opisujące poród idealny.
Marzyłam o tym, by mieć dobry poród. Marzyłam o tym, żeby w tym porodzie zachować godność. Marzyłam o tym, żeby mieć siłę sprawczą. Marzyłam o tym, żeby moje dzieci przyszły na świat bez przemocy.
Spełniła kolejne marzenie.
Dziękuję Ci Mario, dziękuję Ci Magdo, Dziękuję Martyno i dziękuję całej reszcie położnych, które dbają o to, by w Polsce rodziło się po ludzku.
Dziękuję Panie Marcinie za wspieranie mnie w tej decyzji i dbanie o nas przez całą ciążę. Dziękuję, że Pan jest, ma Pan aktualną wiedzę i otwarty umysł. Brakuje nam takich lekarzy.
Dziękuję Natalio, że mimo odległości przyjechałaś uwiecznić te chwilę. Życzę Ci żebyś spełniła swoje marzenie i zajęła się fotografią porodową zawodowo.
Dziękuję babciu i dziadku, że ani chwili nie musiałam martwić się o Pupinka.
I przede wszystkim dziękuję mojemu mężowi który był ze mną całym sobą od pomysłu do finału. Za wsparcie, za spokój, za uszanowanie moich decyzji, za zrozumienie, za każdy masaż, każdą szklankę wody, za to, że RAZEM stworzyliśmy rodzinę o jakiej marzyłam.
Nelson urodziła się w dniu urodzin swojej świętej pamięci prababci.
Na koniec zacytuję sama siebie:
„Przedstawiam Nelsona- 58cm, 3860g, urodzoną dnia 19.11.19 o godzinie 00:17. Szła na świat przy głosie Roguckiego, Banasik i ani trochę nie pamiętam kogo jeszcze. Na kuchni powolutku pyrkał rosół, pies smacznie chrapał na kanapie, w kominku dogasał ogień. Pomagały jej wspaniałe położne i nieoceniony tata. Jest absolutnie pięknie, każdemu życzę takiego początku świata. Każdej kobiecie z traumą porodową- takiego odrodzenia. Nie do końca wierzyłam, że to kiedyś powiem, ale można spokojnie, po swojemu, i pięknie.
Mam nadzieję mała, że za te parędziesiąt lat będziesz mogła urodzić swoje dzieci tak…po ludzku.”
N.
5 stycznia, 2020 @ 4:48 pm
Piękna historia! <3
5 stycznia, 2020 @ 11:06 pm
Dziękuję 🙂
5 stycznia, 2020 @ 5:22 pm
Historia naprawdę wspaniała, świetnie, że mogłaś zrobić tak jak czulas.
5 stycznia, 2020 @ 11:07 pm
😉
5 stycznia, 2020 @ 8:19 pm
Nati kochana, to pierwszy opis porodu, który odważyłam się przeczytać od czasu mojego… Dziękuję Ci za to, że swoim spokojem i uśmiechem pokazujesz, że to może być piękne doświadczenke. Chociaż czytając czułam każdy Twój skurcz, ból i znane mi były wszystkie towarzyszące Ci uczucia to ogromnie się cieszę, że miałaś taki poród, na własnych zasadach. Kocham całą waszą rodzinkę i przesyłam tony miłości dla Was :*
5 stycznia, 2020 @ 11:06 pm
Dziękuję bardzo <3 I pamiętaj, że jestem do usług i do Twojej dyspozycji 🙂
6 stycznia, 2020 @ 5:54 pm
Naprawdę podziwiam Ciebie za ten poród. I gratuluję córeczki 🙂
2 lutego, 2020 @ 5:54 pm
Dziękuję 😉
7 stycznia, 2020 @ 9:22 am
Ale się popłakałam 🤭 gratulacje!!!
2 lutego, 2020 @ 5:54 pm
Dziękuję :*
7 stycznia, 2020 @ 10:58 am
A czy szycie odbywało się bez żadnego znieczulenia , i jak bardzo bolało ?
7 stycznia, 2020 @ 11:11 am
Ze znieczuleniem miejscowym. I i tak bolało, ja jestem nadwrazliwa na igły 😉
20 stycznia, 2020 @ 9:40 am
Wspaniała historia, czytałam z wielkim przejęciem. Oby każda z nas mogła te chwile przeżyć tak po ludzku jak Ty 🙂
26 stycznia, 2020 @ 9:47 am
Takie mam marzenie 😉
26 stycznia, 2020 @ 10:53 am
Natalia, gratulacje ! Córka, poród i własne warunki. Zrobiłaś to tak, jak chciałaś i czułaś, że dla Ciebie będzie najlepiej. Każda kobieta powinna mieć taką możliwość.
2 lutego, 2020 @ 5:53 pm
Dziękuję 😉 Dokładnie tak- każda kobieta powinna mieć możliwość wyboru 🙂
1 lutego, 2020 @ 4:24 pm
Nie odważyłabym się na poród domowy, dlatego podziwiam. Rodziłam dwa razy w szpitalu i tam czułam się jakoś pewniej, o domowym nawet nie myślałam. 😊
2 lutego, 2020 @ 5:52 pm
No i właśnie o to chodzi – żeby wybrać w miarę możliwości miejsce w którym czujemy się pewnie:)
2 lutego, 2020 @ 6:34 am
Świetnie, że się udało. U mnie taki poród nie wchodzi w grę. Tylko szpital.
2 lutego, 2020 @ 5:51 pm
Najważniejsze żebyś była pod dobrą opieką i była świadoma własnych potrzeb <3
2 lutego, 2020 @ 3:18 pm
Nie zdecydowałabym się na poród w domu, poczucie bezpieczeństwa daje mi bliskość lekarzy i fachowa opieka w „razie czego”. Dobrze, że jest wybór i można rodzić tak, jak się czuje, jak jest najbardziej komfortowo. Gratuluję i cieszę się waszym szczęściem. A propos: też wyprowadziliśmy się na wieś. I to był strzał w dziesiątkę!
2 lutego, 2020 @ 5:50 pm
Dokładnie. Super jest mieć wybór i świadomość swoich potrzeb 🙂 my mieszkaliśmy całe życie na wsi/W małej miejscowości. Potem chwilę w mieście i to był koszmar i w końcu teraz mieszkamy już na TOTALNEJ WSI 😉
3 lutego, 2020 @ 3:22 pm
Ja również nie odważyłabym się na poród w domu. Podziwiam odwagi.
10 lutego, 2020 @ 10:03 am
Przepiękny, cudowny opis. Najbardziej poruszyły mnie fragmenty, w których pisałaś o starszym synku, bo te emocje są mi bardzo bliskie. Ja tęskniłam za moim starszakiem jak dzika 🙂 Kiedy wróciłam z maleństwem, to od razu rzuciłam się go ściskać, malucha chwilowo zostawiłam tacie i dziadkom, żeby też się pozachwycali 😀
20 kwietnia, 2020 @ 7:56 am
Choć nie rodziłam w domu, to mile wspominam ten czas
30 kwietnia, 2020 @ 9:15 pm
Piękna historia. U mnie pierwszy poród miał tak niespodziewany przebieg, że nie wyobrażam sobie, żebym kiedykolwiek zdecydowała się na poród w domu.